I.R. Salamonowski I.R. Salamonowski
496
BLOG

Witold Urbanowicz "As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303"

I.R. Salamonowski I.R. Salamonowski Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3


„Nagle błysnęło w dole i zgasło. Zaimponował mi Stasio, to trzeba przyznać. W taką śnieżycę bombarduje!

- W sam cel! - krzyknął Stasio.

- Skąd wiesz? - Ślepy jesteś? Światła celu zgasły. Widziałeś? Były w postaci krzyża.

Krzywy był ten krzyż świetlny, ale może i był. Tylko Paszkowski miał taka minę, jakby zjadł cytrynę, ale nic nie mówił.

               - No a teraz trójkąt nawigacyjny – powiedział Stasio zadowolony – zaiwaniajcie! Po czym siadł sobie przy stoliku nawigatora, wyciągnął z kieszeni karty i zaczął stawiać pasjansa, bardzo zadowolony.


Wobec tego zaiwaniamy. Paszkowski (doświadczony, żonaty pilot - przyp. red.) wpatruje się w busolę i w horyzont, ja zaś w mapę i w Paszkowskiego. Sprawdzam kurs i notuję, co widzę pod sobą. Po czterdziestu minutach widzę już jednak tylko białą masę śniegu dookoła. Wiatr rzuca samolotem, a samolot kartami Stasia. Nakazana wysokość jest 600 metrów, w pewnym momencie chmury znalazły się pod nami i nadzialiśmy się na księżyc. Wyglądał jak ułożona na lodzie kula ulepiona ze śniegu i miał niezbyt mądry wyraz twarzy. Poetycznie to wyglądało, ale nie dla nawigatora, który leci tylko na podstawie busoli, obliczonego czasu i odrobiny szczęścia. Ale Stasiowy pasjans wpłynął na nas dodatnio: jeżeli Stasio się nie denerwuje, to jakoś dolecimy.


- Według obliczonego kursu powinniśmy być nad Warszawą – zameldowałem.

               - To grzejcie pod chmury – powiada Stasio.


Schodzimy. Paszkowski stopniowo blednie, a ja mam gęsią skórkę. Wskazówka wysokościomierza drga nerwowo tuż koło zera, a ziemi nie widać. Paszkowski robi ostrożnie okrążenie, przyglądamy się i nie widzimy nic oprócz śnieżycy.

- Grzejemy nad chmury, może śnieg przejdzie – dysponuje Stasio. I tak grzaliśmy parę razy – pod chmury i nad chmury, rezultat wciąż ten sam, ziemi nie można się doszukać. Aż „wygrzaliśmy” benzynę, zostały tylko ostatki.

- Ryzykujecie lądowanie w takich warunkach? - pyta Stasio.

- Mowy nie ma, panie poruczniku – powiada z tragiczna mina Paszkowski – rozbijemy się.

- Lecimy nad chmury i skaczemy – rozkazuje Stasio.

Właśnie. Tylko jeden Paszkowski ma spadochron. Tak spieszyliśmy się, żeby wykonać zadanie i zdążyć do Europejskiego, że nie zabraliśmy swoich. Paszkowski sam nie skoczy nawet na rozkaz, a żaden z nas dwóch nie ma pojęcia o pilotażu. Gdybyśmy mieli spadochrony – wisielibyśmy już jak trzy anioły zmarznięte i wystraszone, a tak Paszkowski może zginąć przez nas.

- Jak Bóg da! - krzyknął wreszcie przytomnie Paszkowski. Przeżegnał się i przymknął gaz. Schodzimy. Wskazówka trzęsie się koło zera. Paszkowski jest blady, jakby zaraz miał umrzeć, Stasio podciągnął nogi pod siebie, żeby nie zaczepić i ziemię, ja czekam, kiedy rąbniemy, i czuję się tak, jakby mnie ktoś zanurzał na przemian w gorącej i zimnej wodzie.

I nagle jak paszcze zwierząt tuz pod skrzydłami samolotu ukazały się głowy kominów i ośnieżone dachy domów. Paszkowski wyrównał. Po świetlnej reklamie piwa zorientowałem się, że jesteśmy w pobliżu placu Marszałka. Musieliśmy robić niesamowite wrażenie na przechodniach: tramwaje stawały, ludzie uciekali do bram, jakiś koń galopował z przewróconymi sankami, popłoch w pełni.

Stasio nie mówił nic, zamurowało go, tylko ręką pokazywał kierunek Paszkowskiemu. Lecieliśmy nad samymi dachami. I nareszcie światła lotniska. Spociłem się ze szczęścia jak mysz. Nie zwracając uwagi na kierunek wiatru, Paszkowski ląduje. W momencie, gdy koła dotknęły ziemi – silniki przestały pracować, nie było już ani kropli benzyny.

Z hangaru biegną w naszą stronę mechanicy, wyglądają jak mrówki na tle śniegu.

- Jak tam bombardowanie, udało się? - pyta zbrojmistrz.

- W sam cel – odpowiada blado Stasio.

- Słyszeliście? W sam cel. A Kropka (dowódca – przyp. red.) mówił, że z tych dwóch poruczników nie da się zrobić obserwatorów-bombardierów?

- W taką śnieżycę i w sam cel! - gratuluje nam szef mechaników.

Szybko napisaliśmy raporty z lotu, nawet zrobiliśmy czerwonym ołówkiem szkic, gdzie i jak wybuchły bomby w stosunku do celu. Stasio już odsapnął.

- Niech Kropka wie, jakich ma obserwatorów-bombardierów w dywizjonie.

Poszliśmy do kasyna, żeby się rozgrzać koniakiem, a w kasynie już czekał na nas oficer służbowy z fonogramem, nadanym przez policje w Zakroczymiu: „W dniu dzisiejszym o godzinie ósmej wyskoczył z chmur nierozpoznany samolot. Zbombardował chałupę i znikł. Strat w ludziach nie ma, szkody materialne: dwie kury zginęły na miejscu, siedem zaginęło bez wieści”. Stasio popatrzył na mnie, ja na Stasia, nic nie powiedzieliśmy sobie.

A na bal jednak zdążyliśmy. Obie panie czekały pod opieką Kazika Kosińskiego z krakowskiego dywizjonu myśliwskiego i Franka Jastrzębskiego z dywizjonu toruńskiego, przy czym jedną z nich okazała się dawna „znajoma-nieznajoma” z mokotowskiego „Kącika Lotników” (restauracja na skraju Pola Mokotowskiego wtedy Lotniska, od strony ulicy Wawelskiej – przyp. red.) - Eliza. Ale teraz była już skończoną pięknością. Uwiesiły się u szyi Stasia – nie dlatego, że był przystojniejszy, lecz dlatego że był niższy, łatwiej im było. Pamiętam, że zabawa była świetna, że Stasio ze swoim fokstrotem sromotnie wysiadł i przegrał, że nad ranem tańczyliśmy białego mazura i że już po balu Eliza pokłóciła się z myśliwcami, broniąc honoru obserwatorów, w związku z czym – chcąc udowodnić naszą wyższość – weszła między drzwi i kazała mi strzelać do siebie. Za dużo wypiła, ja także – i prawdopodobnie tylko dlatego jej niewidzialna przez drzwi sylwetę obszyłem kulami bez szkody dla oryginału.

Potem cały personel naszego dywizjonu wyjechał do Zakopanego na narty, a nas – za nasze wyczyny – Kropka zakopał do ćwiczenia poborowych. Specjalnie nauczyłem się wtedy grać w pokera, żeby Stasio się nie załamał. I jednak wygraliśmy: gdy z Dowództwem Lotnictwa przyszło tajne pismo: „Natychmiast podać dwóch kandydatów z wybitną opinią na pilotaż” - Kropka doszedł do wniosku, że ma jedyną szansę pozbycia się zakały dywizjonu, i spławił nas „z wybitna opinią”.


Dziesięć miesięcy potem lecieliśmy już szykiem „schody w prawo”. Widoczność była słaba i jeden z pilotów wrąbał się w samolot Stasia, który leciał kilkanaście metrów za mną. Obaj spadli i zaryli w ziemię w dzielnicy willowej na Wierzbnie. Odprowadziliśmy teraz Stasia na Powązki dostał białe astry, o które kiedyś prosił w żarcie.


Dawni przyjaciele z Korpusu Kadetów – Stanisław Dobrzański i Stanisław Sierawski – zginęli we Wrześniu (1939 r. - przyp. red.). Czwarty z kara mazura na balu w Europejskim – porucznik pilot Roman Stankiewicz – zginął w obozie koncentracyjnym. Kapitanowie Kazimierz Kosiński i Franciszek Jastrzębski walczyli w polskim lotnictwie w Anglii i zostali zestrzeleni nad kanałem La Manche czy nad Francją. Eliza zginęła w Powstaniu Warszawskim”.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura